W krajach rozwiniętych pasożyty powoli odchodzą w zapomnienie. Wysoki poziom higieny, zaostrzony reżim sanitarny w zakładach produkujących żywność i skuteczne leki sprawiają, iż nieproszeni goście coraz rzadziej zasiedlają nasze organizmy. Niektórzy przekonują, że zjawisko to, choć z reguły pozytywne, może mieć i złe strony…
Na początku lat 90. ubiegłego wieku gastroenterolog Joel Weinstock utknął na lotnisku w Chicago. Podczas 6-godzinnego opóźnienia rozmyślał nad przyczynami chorób autoimmunologicznych, które już wtedy coraz częściej dotykały mieszkańców USA. Od dawna poszukiwano sprzyjających im czynników środowiskowych – bez skutku. Weinstock doznał jednak olśnienia: „Być może to nie nadmiar, ale brak jakiegoś elementu powoduje nieprawidłowy stan zapalny?” – pomyślał i natychmiast przyszły mu do głowy pasożyty.
Teoria starych przyjaciół mówi, że dzięki zawarte w pożywieniu pasożyty i bakterie trafiające do przewodu pokarmowego sprawiały, iż organizm uczył się odróżniać szkodliwe patogeny od tych niegroźnych i dostosowywać siłę odpowiedzi immunologicznej do zagrożenia. Gdy w nowoczesnym, sterylnym świecie zabrakło drobnoustrojów, nasze ciało zostało pozbawione tego naturalnego „nauczyciela”. Teoria ta pozostaje w zgodzie z postulowaną przez Davida Strachana hipotezą higieny, według której masowy exodus ze wsi do miast i idący za tym rzadki kontakt z glebą, odchodami czy zanieczyszczonym pokarmem sprzyja nadmiernym reakcjom immunologicznym.
Naukowcy postanowili sprawdzić na mysim modelu, czy teorie te znajdują odzwierciedlenie w praktyce. Podali więc gryzoniom z chorobą Crohna (nieswoistym zapaleniem przewodu pokarmowego o podłożu autoimmunologicznym, objawiającym się uporczywymi bólami brzucha, biegunkami, krwistymi stolcami, a nawet niedrożnością czy perforacją jelita) młode formy tęgoryjca dwunastnicy – pasożyta żywiącego się nabłonkiem jelita i wyssaną z niego krwią. Objawy ustąpiły jak ręką odjął.
Niedługo potem nadeszła pora na kolejny krok – badania u ludzi. Jako że zakażenie tęgoryjcem może mieć dla nas poważne konsekwencje, postanowiono zastąpić go mniej szkodliwą alternatywą – włosogłówką świńską. Człowiek nie jest jej żywicielem ostatecznym, więc pasożyt nie gości długo w naszym organizmie ani nie rozprzestrzenia się poza jelito, z którego najczęściej zostaje wyeliminowany w ciągu miesiąca. Badania przeprowadzono dotychczas na małych grupach pacjentów z chorobą Crohna, stwardnieniem rozsianym, astmą, alergią pokarmową, łuszczycą, toczniem, a nawet depresją czy autyzmem, często uzyskując pozytywne rezultaty. Świadectwa ich uczestników świadczą o korzystnym wpływie pasożytów nawet w przypadkach opornych na tradycyjne terapie, który jednak utrzymywał się tylko do czasu eliminacji robaków z jelita.
Liczne pozytywne doniesienia doprowadziły w końcu do rozpoczęcia dużego badania klinicznego z grupą kontrolną otrzymującą placebo. Po 20 tygodniach zostało ono jednak przerwane przez komisję nadzorującą z powodu braku ewidentnej skuteczności włosogłówki. Preparat uzyskał jednak rejestrację w Tajlandii, gdzie rozpoczęto produkcję pasożyta do celów leczniczych. Firma Tanaworm sprzedaje tam fiolki z żywymi jajami włosogłówki w solnym roztworze, który, dla utrzymania efektu, należy spożywać z pokarmem lub napojem w regularnych odstępach czasu, przez całe życie.
Być może wkrótce preparat zostanie również zarejestrowany w Niemczech, jednak nie jako lek, a tzw. nowy składnik żywności (ang. novelty food ingredient), co nie wymaga potwierdzenia jego skuteczności. Wystarczy udowodnić, że jego przyjmowanie nie stanowi zagrożenia dla zdrowia, co właśnie bada niemiecki Federalny Urząd Praw Konsumenta i Bezpieczeństwa Żywności. Choć dotychczas jedyne zaobserwowane działania niepożądane to okresowe bóle brzucha i nudności, niektórzy lekarze biją na alarm, że wprowadzanie masowych ilości żywych patogenów do organizmu to kuszenie losu, a terapię pasożytami porównują do alternatywnych metod leczenia raka.
Dotychczasowe badania ujawniają mechanizmy, dzięki którym włosogłówka rzeczywiście może wyciszać objawy chorób autoimmunologicznych. Po pierwsze, schorzenia te są wywołane nadmierną, patologiczną reakcją odpornościową. Pasożyty zaś potrafią wyciszać odpowiedź immunologiczną gospodarza, by w ogóle przetrwać w jego organizmie. Po drugie, w ich obecności obficie wydzielana jest cząsteczka zwana interleukiną 22, która sprzyja produkcji śluzu jelitowego – często zaburzonej chociażby w chorobie Leśniowskiego-Crohna. Śluz nie tylko niweluje stan zapalny w przewodzie pokarmowym, ale i zmienia mikroflorę jelitową – bakterie z rodzaju Bacteroides, które nasilają zapalenie, wypierane są przez Clostridium, które takich właściwości nie mają. Skuteczność w stwardnieniu rozsianym i chorobach psychiatrycznych ma zaś wynikać z faktu, że informacje o korzystnych zmianach zachodzących w jelicie są odbierane przez liczne rozproszone w nim neurony i przekazywana do ośrodkowego układu nerwowego. Istnieją również doniesienia świadczące o tym, iż nieprawidłowe reakcje immunologiczne leżą też u podłoża autyzmu, a terapia pasożytami powoduje u dzieci autystycznych złagodzenie objawów definiowane jako większa tolerancja na zmiany.
Niewykluczone więc, że nasi sąsiedzi zza zachodniej granicy już niedługo skorzystają z rzekomych korzystnych właściwości włosogłówki. Eksperci uważają jednak, że zamiast żywych jaj lepiej byłoby stosować stworzone w laboratorium preparaty o podobnych właściwościach. Ostrzegają również, że nadmierne promowanie terapii pasożytami może zachęcać do spożywania na własną rękę nieoczyszczonych i nieprzebadanych preparatów niewiadomego pochodzenia. Nie zniechęca to jednak wycieńczonych chorobami autoimmunologicznymi pacjentów, którzy bez wahania zgłaszają się do kolejnych eksperymentalnych badań lub sprowadzają jaja z dalekiej Tajlandii.
Źródła:
Źródło grafiki: 123rf.com
Więcej komentarzy...